Może morze? Jedźmy tam!
Kto jest winien temu, że wybraliśmy się w tym roku nad morze? No, kto??? A Maryla! To jej zawdzięczamy tegoroczną lokalizację! Ona bowiem, już podczas poprzedniego zjazdu, w Kazimierzu (phi... tak bliziutko to było! :D) rzuciła hasło ?to może w przyszłym roku morze?? I tak zapadło to w myśli, kiełkowało, kiełkowało i stało się faktem! Fakt, że wymagało to niesamowitych zdolności organizacyjnych ze strony Kasi, do tego jeszcze multum załatwiania, ale najważniejsze, że się udało. I że na nasze spotkanie przyjechali ludzie z różnych stron świata, przez wiele, wiele kilometrów. Nie tylko z Lublina, ale i Bydgoszcz, i Białystok, i Inowrocław, i Piła... plus inne miasta bliżej lub dalej położone a nawet ? uwaga, uwaga! - z Karlsruhe! Jakby kto jeszcze nie wiedział i Ani von Linden nie kojarzył, spieszę donieść, że to w Niemczech i wraz z Andym (mężem) oraz Tadeuszkiem (synkiem) przemierzyli 1200 kilometrów, żeby się z nami spotkać! Rekord! Ale i inni przecież wyjątkowo się postarali. Opieka do dzieci załatwiona, uproszona, wybłagana ? byle tylko móc przyjechać. Mało tego ? mamy dwie dziewczyny na wózkach: Asię i Sylwię, które również, nie zważając na przeciwności, po ?uproszeniu? swych przyjaciółek, by zechciały im towarzyszyć, również dotarły na zjazd. I to pociągiem!!! To dopiero wyczyn ? z osobą na wózku jechać pociągiem! I ? jak w przypadku Asi ? nawet z przesiadką. Generalnie ? wielki ukłon dla Ani i Doroty, które zgodziły się dziewczynami opiekować, a przy tym być z nami, bo to wielka odpowiedzialność i wyzwanie. Podołały koncertowo, zdały ?egzaminy?, dały radę! A wszystkich nas razem było blisko czterdzieści osób ? pozytywnie zakręconych, pogodnych, roześmianych... I na myśl przychodził nam często ten nasz obrazek, od którego detonatory się rozpoczęły: ?Bądźcie państwo trochę poważniejsi...? Jednak fakt, że w trakcie pobytu ludzie byli radośni, otwarci, spokojni, zrelaksowani, zadowoleni świadczy o tym, że Fundacja dobrze wypełnia swoją misję i jest również dla Rodzin... nie tylko dla dzieci...
Słońce, plaża, bose stopy...
Jeszcze w czwartek, po przyjeździe, wybraliśmy się nad morze. Niebo czyste, słońce ładne, korzystać trzeba! Do plaży ? niecałe dwadzieścia minut spacerem. I co ciekawe ? już dwudziesta, a słońce dość wysoko nad horyzontem. W Lublinie o tej porze mrok, latarnie uliczne się zapalają ? tutaj ledwie wieczór się zaczyna. Docieramy nad brzeg morza i zaczyna się ?polowanie?. Między innymi na słońce ginące w falach. Nim jednak ono schowa się za horyzont, robimy zdjęcia fundacyjnego roll-upu na plaży. Tradycji ma bowiem stać się zadość i musi wszędzie z nami jeździć! Słońce chowa się w falach, więc aparaty idą w ruch, łapiąc ten legendarny ?ostatni, zielony promień słońca?. Jest godzina 21:20 ? słońce zaszło, a nadal jasno. Nieprzyzwyczajonemu, czyli mnie, trudno się z tym pogodzić ? w domu bowiem, o tej porze, wyglądając za okno, widzę jedynie czerń nocy.
Drugiego dnia, w piątek, kiedy to oficjalnie już ludziska zjeżdżać się zaczęli, na plaży pojawiliśmy się większą grupą. Zadowolenie z pogody, bo mimo dość porywistego wiatru, jasne słońce przygrzewało (do dnia dzisiejszego kawałki skóry z opalonych uszu ściągam!) i nastrajało bardzo pozytywnie do świata i życia w ogóle. Szum morza, promienie słoneczne, piasek pod bosymi stopami to wszystko luzowało, relaksowało...
Ale, ale! Jedna istotna informacja tutaj jest potrzebna! Stop-klatka, przewijamy do tyłu taśmę wspomnieniową! W gronie osób wybierających się bowiem na plażę jest Asia. Asia poetka, Asia niezwykła, Asia na wózku ? wspomagana przez Anię, która przyjechała wraz z nią! I razem z nią wybieramy się na plażę. Uwaga, uwaga! Asia nigdy nad morzem nie była! Nigdy go nie widziała! Przed oczami mam schody prowadzące na plażę, z przybitymi dwoma deskami na każdy z czterech ?pięter? prowadzących w górę i tylko myślę ?byle dotrzeć na szczyt, z górki ? także cztery zestawy ? już będzie łatwiej?. I co? Daliśmy radę? Pewnie, że tak! W kilku chłopa, przy odrobinie wysiłku (no dobra, bądźmy szczerzy, z moją kondycją to przy wysiłku większym niż odrobina), przebrnęliśmy przez cztery wiodące w górę poziomy. Podjeżdżam wózkiem na sam szczyt, Asia dostrzega morze i....
...i tego się nie da opisać! Kto nie był, kto nie widział i nie słyszał gwałtownej, spontanicznej, radosnej reakcji Asi na widok morza po raz pierwszy w życiu, ten nie zrozumie. Ani siły okrzyku, jaki Asia wydała, ani energii ruchu, ani tego wzruszenia ogarniającego na myśl, że oto udało się spełnić czyjeś marzenie...
...i oczywiście na tym nie koniec, ponieważ jasnym i oczywistym jest, że Asia nad sam brzeg morza musi dotrzeć. Zwozimy więc wózek po podestach na plażę i przenosimy przez głęboki piach. Dopiero w drodze powrotnej Dorota ?oświeciła? nas, że łatwiej będzie po prostu ciągnąć wózek tyłem i wtedy sobie poradzi ? a myśmy z Krzyśkiem dygali na rękach! Cóż... Asia może powiedzieć z czystym sumieniem, że ją faceci na rękach noszą :) Nad samym brzegiem stawiamy Asię, nawet próbuje ona wody morskiej, czy słona, w zamyśleniu kontempluje widok, ludzie się zbierają, witają, poznają, robi się już całkiem fajna grupka... Morze wszystkich luzuje, więc po chwili niektórzy już leżą na piasku, wygrzewając się do słońca. Błogie lenistwo unosi się w powietrzu... i o to chodzi...!
Fotki, rozmowy, dobre humory ? wszystko w najlepszym porządku. Na szesnastą jesteśmy umówieni na atrakcje pod Ratuszem, więc część grupy się rozchodzi. Niektórzy na piechotę brzegiem morza do centrum Kołobrzegu się wybierają. Z rozpędu, tak jak stoją... boso... a po chwili ?Czeeeekaaaaj! Bo ja butów zapoooomniałaaaaam!? Inni z kolei do pensjonatu przebrać się, albo ubrać, bo choć słońce świeci, to chłodny wiatr zawiewa. Czekamy jednak jeszcze na Sylwię, która już-już dociera. Też musi być nad brzegiem morza, a nauczony wprawą już wiem, że z kolejnym wózkiem też sobie poradzimy.
I jest, jest, jest! Dotarła! W towarzystwie Karola i Doroty. Dorota, dzielna babka, zgodziła się pomagać Sylwii i jej asystować, chociaż sama o kulach się porusza (tak to jest, jak się za bardzo szaleje i przeciąża organizm! Ale już wiem, że po powrocie ze zjazdu jedną kulę odrzuciła, więc postęp jest!). I znowu ten sam schemat ? wciągnij wózek górę - ?nie, Sylwia, nie ma mowy, żebyś tylko z podestu patrzyła na morze, dowieziemy cię na sam brzeg, nie marudź!? - zjedź na dół, przez piach, dotrzyj nad fale. Potem fotki, zadowolenie, uśmiechy, kontemplacja szumu fal, skrzeku mew, chwila rozmowy. I trzeba wracać powoli, bo inne atrakcje już czekają...
Plażę, brzeg morza, mewy, fale, odwiedzamy jeszcze parokrotnie. Nie tylko w tym jednym miejscu, ale również w okolicy promenady przy latarni morskiej. W ostatni dzień naszego pobytu nad morzem odbywały się regaty, więc pałaszując rozmaite przepyszne dania (a potem dopychając jeszcze deserem w postaci przepysznych gofrów!) mogliśmy podziwiać trójkąty żagli na horyzoncie. Trzeba jednak przyznać, że naprawdę nieźle wiało i całkiem spore fale były. Nie należy się więc dziwić zakazowi wychodzenia w morze...
Za to trzeba się nadziwić bezpośredniej głupocie ludzkiej, powiązanej z chęcią zysku niektórych jednostek rejsowych, które mimo tego namawiały turystów na rejs. I z bezpośredniej relacji Ani wiemy, że wypłynięcie mimo wszystko najlepszym pomysłem nie było. Zwłaszcza z dziećmi niepełnosprawnymi na pokładzie. Nie dość że buja z lewej na prawą i z dołu do góry, nie dość, że zalewa pokład, wszystko mokre i zimne, to jeszcze dochodzą wrzaski strachu i efekty choroby morskiej. Dzielna Ania doprowadziła do zawrócenia statku ku wielkiej uldze wszystkich pasażerów... Nie! Przepraszam... Aby być do końca sprawiedliwym i szczerym, to honory trzeba oddać Tadeuszkowi, wspaniałemu synkowi Ani, któremu ta wycieczka na niebezpieczną wodę niesamowicie się spodobała. Uśmiechnięty, zadowolony, w swoim żywiole, dzielnie przeżywał swoją przygodę, przyjmując wszystko z zachwytem. On jeden jedyny mógłby zostać na pokładzie do końca! Prawdziwy wilk morski!!!
Kto jest naszym przewodnikiem?
Nie byle kto oprowadzał nas po Kołobrzegu dnia pierwszego. Umówieni na szesnastą pod Ratuszem, najpierw pokrzepialiśmy się w pobliskiej knajpce. Co niektórzy standardowo, jakieś spaghetti czy zupa, inni zaś flaczki, flaczki koniecznie (?niestety flaczków z kalmara nie mamy, bardzo przepraszam, są zwykłe, pikantne?). Do tego znawcy się trafili flaczków (?za bardzo zagęszczone, mąka zawieszona, nie dojem tego, rabat się należy!!!?), więc niczym wizyta pani Magdy G. przeminęło to nasze posiedzenie knajpiane. Ale przynajmniej z pełnymi żołądkami byliśmy gotowi na spotkanie pomiędzy Ratuszem a kulą. Kula oczywiście wzbudziła zainteresowanie (nie tylko najmłodszego uczestnika), bo ogromny kawał okrągłego granitu, gładziutkiego, czarnego, a obraca się na kilku centymetrach wody ? no cudo po prostu. I od razu zaczęły się pojawiać plany, jak tu coś takiego zabrać, zdjąć, odtoczyć ? słowem: zabrać na pamiątkę.
Ale wracając do ?wycieczki?, to trzeba powiedzieć, że mieliśmy trzy wspaniałe przewodniczki. W pełnym umundurowaniu, dwie uczennice Zespołu Szkół Morskich im. Polskich Rybaków i Marynarzy w Kołobrzegu prowadzone przez profesorkę tejże szkoły, Justynę Nahajowską! To ona właśnie w ciekawy sposób opowiedziała o Ratuszu, kuli, rynku, katedrze i innych wartych uwagi obiektach, kończąc spacer po mieście tuż pod zbiorowiskiem starych, rdzewiejących już nieco samolotów wojskowych. Jednak nim się z nami pożegnała ? usłyszeliśmy kilka pytań dotyczących terminologii morskiej i z niektórymi odpowiedziami było ciężko. O ile bowiem jeszcze względnie gładko poszło rozróżnienie co to burta, dziób i rufa, o tyle już pytanie, czym jest ?kilwater? zacięcie spowodowało. Tak samo jak odwieczna zagadka ? czy statek pływa czy jedzie? I oczywiście, że jedzie, ale czemu, to już prywatnie odpowiadamy, nie na forum publicum :)
Następnego dnia natomiast, kapitan Artur Nahajowski (tak, tak, tak ? mąż Justyny!), w Morskim Ośrodku Szkoleniowym Akademii Morskiej w Szczecinie (oddział kołobrzeski), prezentował nam najnowocześniejszy w Europie symulator statku. I to nie byle jaki, może on bowiem odwzorować kilkanaście różnych typów statków, do tego kilka obszarów geograficznych, w rozmaitych warunkach pogodowych. My mieliśmy okazję podziwiać przepływ przez Kanał Sueski, a wrażenie bujania, pomimo świadomości, że to tylko monitory w zamkniętej sali ? występowało. Wrażenie robi też ilość elektroniki, jaka jest potrzebna, by opanować funkcjonowanie całego statku, a ci, którzy mieli chęć i odwagę popróbować bezpośredniego prowadzenia łodzi ? nie wiedzieć czemu ? miewali ochotę wsadzić statek na mieliznę, bądź też doprowadzić do kolizji z jakimś większym liniowcem czy transportowcem. Fakt, łatwiej zobaczyć napis pokroju ?game over?, choć to żadna gra i napis informuje raczej o zakończeniu ćwiczenia, niż posłać na dno wart grube pieniądze rzeczywisty statek.
?Port to jest poezja...?
...jak śpiewał Krzysiek Klenczon, a my odwiedziliśmy port jachtowy, gdzie ? według pierwotnych zamierzeń ? mieliśmy wypłynąć właśnie jachtami. Trafiliśmy na uroczystości nadania imienia portowi, więc i galowo odstawieni marynarze byli i orkiestra dęta i atrakcje różnego typu. Wata cukrowa i popcorn za darmo, dmuchańce dla dzieci... ściana wspinaczkowa... O! Właśnie ? jak się okazało, nie tylko dla dzieci, ponieważ Ania bohatersko przypiąwszy się klamrami, powędrowała na sam szczyt. A co!
Działo się to w oczekiwaniu na pojawienie się kapitana Artura, który jednak, gdy już przyszła pora, z żalem stwierdził, że jest zakaz wychodzenia jachtów ze względu na zbyt duży wiatr. Co niektórym miny się wydłużyły, nie na długo jednak, gdyż dostaliśmy ?produkt zastępczy?! I to jaki!!! Przejażdżka po wodach portowych pontonem motorowym Straży! Co jak co, ale byle cywilom nie pozwalają na to wsiadać. Zbieraliśmy się więc w grupki po pięć-sześć osób, by wyruszyć na objazd portu. Każdy ruszał z uśmiechem, wracał jakby nieco bledszy... Okazuje się, że w trakcie było kilka zakrętów, przechyłów, przyspieszeń, przyhamowań, co powodowało wzrost adrenalinki! Na ostatnią turę zabraliśmy ? o, szaleni! - Sylwię i Asię! Na wózkach! A jak! Niemożliwe? Dla nas? No, to patrzcie!
I po chybotliwym, ruchomym, zanurzającym się pomoście, przenieśliśmy obydwa wózki na ponton, ustawiliśmy odpowiednio, obsiedliśmy, mocno trzymając i ruszyliśmy! Jak wszyscy to wszyscy! Spokojne wypłynięcie, a potem zryw! Przechył! Zryw! Hamowanie! Przechył! Zryw! I tak kilkukrotnie, a latające między łodziami mewy płoszył tylko pisk (krzyk? wrzask? - nie wyszczególniajmy już czyj on był :D). Powrót szczęśliwy, nikt do wody nie wpadł, jeszcze tylko Asię i Sylwię wnieść z powrotem na stały ląd i gotowe. Dało się? Dało! Daliśmy radę! I o to chodziło! Atrakcje są dla wszystkich i nic nas nie powstrzyma! A jak było? Zaje...fajnie! :)
Imprezowo
Wieczory, po wszelkich atrakcjach, spacerach, to spotkanie na dole pensjonatu, przy stolikach, na rozmowach, zabawie, śmiechach, wymianie doświadczeń, wrażeń, informacji. Miejsce niesamowicie przyjemne, pensjonat Radzik przy ulicy Brylantowej, prowadzony przez przemiłych ludzi. Dbali oni o nasze żołądki, oj i to jak! Jedzenie przepyszne, tak śniadania jak i obiadokolacje, wspaniałe dania grillowe (szaszłyki: mniam! mniam! furorę zrobiły!), do tego sałatki. Oj, dobrze się tam jadło. I budynek w cichej, spokojnej okolicy, zadbany, przyjemny, człowiek czuł się tam spokojny, wyluzowany, zrelaksowany ? po prostu na urlopie.
I to był najważniejszy czas. Czas pełnej integracji, wzajemnego poznawania się. W radosnej, luźnej atmosferze. Rozmowy, żarty, śmiechy. Śmiechy przede wszystkim. To była cecha wyróżniająca się. Śmiech! Dowód na to, że jest dobrze, że jest przyjemnie, że wszystkim się podoba. Rozmowy o wszystkim: o pracy, o życiu, o dzieciach, o problemach, ale i o przyjemnościach wszelkiego typu. Nie spotkaliśmy się bowiem po to, by się zamartwiać, lecz odetchnąć od szarej codzienności. I wychodziło nam to naprawdę dobrze!
Nie do zapomnienia są bowiem chwile z tych ?wieczorów integracyjnych?. Niesamowite, jak podpisywanie tomiku wierszy przez Asię stopą, wyczyn który na długo pozostaje w pamięci, robiący ogromne wrażenie. Ekscytujące, jak prezentacja wizerunku synka wytatuowanego na piersi Mariusza i jego pozowanie do zdjęcia wraz z Asią (rozebrany facet był? Był!!! A co!). Niezrozumiałe, jak to, dlaczego bliźniaczki, to nie bliźniaczki (wiemy teraz, wiemy, ale fajnie brzmi!):) Wzruszające, jak prezent Marylki dla Sylwii. Powalające, jak lądowanie Ani na podłodze po tym, jak straciła równowagę na kolanach Sylwii (mamy dowód w formie zdjęcia!). I śmieszne, jak uporczywe przechrzczenie bez zważania na konsekwencje (Marysia i Robercik pozdrawiają!). Była jednak i praca w trakcie tych wieczorów. Nagrywanie wypowiedzi na temat zjazdu, wymiana informacji, rozmowy o współpracy (efekty niektórych z tych działań niedługo już wszyscy poznają!).
I pogodę mieliśmy dobrą. Raz jeden, wieczorem, po dwudziestej trzeciej, rozpadał się deszcz, akurat w momencie, gdy trzeba było Sylwię odwozić dwie ulice dalej do willi, w której mieszkała też Asia (ze względu na pokoje na parterze i swobodny dostęp). Oj, zmokło się trochę wtedy, zmokło (Magda, Karol, pamiętacie tę zlewę, jak mniemam?), ale niewielka to przeszkoda była, która bynajmniej nie ostudziła humorów.
Czemu trzeba jechać?
Najcięższe chwile to czas pożegnań. Niedziela, wiadomo, dniem ?rozjazdowym? była, więc i żegnać się przychodziło co chwilę z kolejnymi osobami. Nie jest to łatwe, nie jest. Przez trzy dni człowiek bowiem zaprzyjaźnił się, zintegrował, a ledwo poznawać zaczynał lepiej, już trzeba mówić ?do widzenia?. Nic więc dziwnego, że w wielu przypadkach ? idąc za przykładem książkowej Nel - ?oczy się pociły?. Ale taka prawda... Ten zjazd to powiem spotkanie ?samych swoich?. Podobne sprawy, podobne problemy, podobna codzienność i wiele wspólnych elementów łączących. To sprawia, że o wiele łatwiej nawiązać nic porozumienia i przyjaźni. Szybciej, intensywniej to działa. A gdy przychodzi czas pożegnania, coś chwyta mocno za gardło i wyciska łzy z oczu. Nie chce się wyjeżdżać, oj nie chce. Czemu tak krótko? Czemu tak szybko? Te pytania padają za każdym razem. Może kiedyś uda się zorganizować dłuższy pobyt, wszak za każdym razem idzie nam coraz lepiej, coraz ciekawiej, strach więc pomyśleć, jak to będzie w następnych latach! Pierwsze przymiarki co do miejsca kolejnego zjazdu już są, dokładnie tak, jak działo się to rok temu. I cieszy świadomość, że nasza ?rodzina? się powiększa, że mogliśmy zaoferować przyjaciołom Fundacji, rodzicom naszych podopiecznych, tych kilka dni spokoju i relaksu.
Patrząc na uśmiechy, radość naszych gości, wiemy, gdzieś tam w środku, że oto po raz kolejny udało się. Że daliśmy radę i że będziemy dawać dalej. Za każdym następnym razem lepiej i lepiej. Tak bowiem trzeba działać ? starać się osiągać coraz wyższe poziomy, rozwijać się...
Dziękujemy...
Przede wszystkim dziękujemy wszystkim naszym gościom. Za to, ze byliście, że przyjechaliście, że zrobiliście co w Waszej mocy, by dojechać, spotkać się z nami, choć organizacja kilku wolnych dni nie jest sprawą łatwą. Dziękujemy, że jest to dla Was na tyle ważne, by zorganizować sobie dojazd, dni wolne, zabrać ze sobą chęci i dobre humory. Jesteście wspaniali i cieszymy się, że mogliśmy się z Wami spotkać, poznać Was osobiście, Wasze historie. Jednocześnie dziękujemy tym wszystkim, którzy umożliwili Rodzicom naszych podopiecznych ten wyjazd. Wszystkim tym osobom, które na ten czas zostały z pociechami, pozwalając na wyjazd Rodziców.
Dziękujemy właścicielom pensjonatu Radzik, za wygodne miejsca pobytu, niesamowitą atmosferę, pyszne jedzenie i ogólną życzliwość. Dodatkowo też podziękowania kierujemy do Willi Szafir, gdzie zakwaterowanie znalazły nasze ?wózkowiczki?.
Wyrazy wdzięczności należą się też Arturowi i Justynie Nahajowskim za organizację i udostępnienie niesamowitych atrakcji, niezapomnianej przejażdżki pontonem i ogólnie masę świetnych wrażeń. A poprzez ich osoby, podziękowania niech płyną do Zespołu Szkół Morskich im. Polskich Rybaków i Marynarzy oraz do kołobrzeskiego oddziału Morskiego Ośrodka Szkoleniowego Akademii Morskiej w Szczecinie.
Postersowi, a zatem Grześkowi i Małgosi Wojciechowskim dziękujemy za przygotowanie fundacyjnych czapeczek. Dzięki nim widoczni byliśmy z daleka i stanowiliśmy rozpoznawalną grupę, która w tłumie się nie gubiła. Dobry pomysł i bardzo dobre wykonanie!
Osobne zaś podziękowania należą się Ani Dąbrowskiej i Dorocie Kopeć. To dzięki ich zgodzie, poświęceniu i odwadze (tak, tak, odwaga ma tu duże znaczenie!), mogliśmy na zjeździe gościć Asię Pąk i Sylwię Kulikowską, nasze dwie szalone wózkowiczki. Dziękujemy Wam za opiekę nad nimi, za asystę, za pomoc i wsparcie. Cieszymy się, że do nas dołączyłyście na tym zjeździe!
I na koniec ? serdeczne podziękowania i wyrazy uznania dla wszystkich, którzy sprawili, że to spotkanie mogło się odbyć, z oczywistym i szczególnym uwzględnieniem olbrzymiej pracy włożonej w organizację zjazdu przez Kasię i Karola Łukasiewiczów. Ich wizja, determinacja, wola spełniania marzeń innych ludzi sprawiają, że takie rzeczy są możliwe...
Odrobina prywaty...
A już całkiem na zakończenie, moje osobiste podziękowania.
Kasi i Karolowi ? za pracę, jaką włożyli w organizację tego zjazdu i za możliwość uczestnictwa w nim.
Maryli, Dorocie, Magdzie ? za ?przygarnięcie rodzynka? (wiem, wiem, ?Robercika? byłoby bardziej na miejscu).
Marcie i Magdzie ? za spotkanie i rozmowy.
Asi i Ani ? za udowodnienie, że nie ma w życiu barier innych niż te, które sami sobie stawiamy.
Sylwii i Dorocie ? za obecność, rozmowę, oraz pokazanie, choć w niewielkim stopniu, jak wygląda ?codzienność? osoby na wózku.
Ewie i Krzyśkowi ? za kolejny dowód na to, że świat jednak jest mały.
Dorocie ? za nauki odnośnie prowadzenia wózka.
I wszystkim, wszystkim pozostałym za to, że stworzyliście niezapomnianą, wspaniałą atmosferę, która na długo zostaje w sercach i podładowuje akumulatory. Także za to, że swoja reakcją udowadniacie, że to, co robimy, ma sens, ma znaczenie, jest warte każdego wysiłku i wszelkich starań...
Cóż zostaje więcej do powiedzenia?
Do zobaczenia za rok!!!
Rafał ?Zadra? Wieliczko
I jeszcze oddajemy głos Kasi Łukasiewicz, Prezes Fundacji Oswoić Los:
Dziękując wszystkim gościom II Zjazdu FOL oraz wszystkim, którzy uczynili te kilka dni magicznymi, chcę szczególnie podziękować Redaktorowi Naczelnemu damy-rade.org - Rafałowi Wieliczko za jego pomoc! Taką zupełnie realną, naturalną jak zawsze i niewymuszoną. Rzadko spotyka się ludzi, którzy z taką chęcią i - co należy podkreślić - bezinteresownie, angażują się całym sobą. Tym bardziej czapki z głów, Rafał. Wiem, że miałeś trochę przyjemności - nosić na rękach Sylwię - nie każdemu jest dane :) Dzięki śliczne za to, co robisz dla FOL.
Dziękując wszystkim gościom II Zjazdu FOL oraz wszystkim, którzy uczynili te kilka dni magicznymi, chcę szczególnie podziękować Redaktorowi Naczelnemu damy-rade.org - Rafałowi Wieliczko za jego pomoc! Taką zupełnie realną, naturalną jak zawsze i niewymuszoną. Rzadko spotyka się ludzi, którzy z taką chęcią i - co należy podkreślić - bezinteresownie, angażują się całym sobą. Tym bardziej czapki z głów, Rafał. Wiem, że miałeś trochę przyjemności - nosić na rękach Sylwię - nie każdemu jest dane :) Dzięki śliczne za to, co robisz dla FOL.
Kasia Łukasiewicz
P.S. Opowieści zjazdowe znajdziecie również na następujących stronach:
Strona Ani Dąbrowskiej i Asi Pąk
Blog Marty i Magdy Wróbel
A więcej zdjęć na naszym profilu facebookowym:
Część 1
Część 2
Część 3
Część 4